niedziela, 21 października 2007

Rozdział I: KARAKAL I RYSICA cz 1


Cisza nad stepem jak opar stała.
Cisza tak ciężka jak czarne chmury,
które kraina nad sobą miała.
Ledwo widoczne w oddali góry
słońce wstrzymały, świt wydłużyły...

Wtem ryś stepowy, rudawo - bury,
którego ślady ledwo znaczyły,
przerwał tą ciszę żałosnym jękiem.
Brocząc krwią z rany, świeżo powstałej,
skargę na życie, na swoją mękę,
na stratę miotu - straty niemałej...
Wspomnienie żywe w swych ślepiach miała,
gdy otoczona w wąskim parowie
broniła małych ! A horda cała
ludzi z żelazem, z klatką - sitowiem,
młode porwała ! Ranę zadała...

Czy można żal mieć większy od tego,
kiedy utraci się własne dziecię ?
O, świecie ! Tyle w tobie jest złego !

Nagle ! Mignęło coś przed nią przecież !
Zmysły znów ostre, z ziemią się zwarła...
Człowiek ! Nie ! Ludzie ! I tyle stali !
I cichy warkot wyrwał się z gardła,
kiedy bez szmeru z ziemi wstawali...
- Bij ! Zabij ! - wrzaski wzbite do nieba !
Odgłosy strachu, bólu i śmierci
ale w tych stepach wiele nie trzeba...
Tonów po chwili nie było ćwierci.

Cisza odżyła wolno głosami,
kiedy w wąwozie zbójcy się zeszli.
Ta karawana swymi drogami
doszła do zguby. Broń oraz mieszki
i też klejnoty, bogatsze stroje...
- Precz stąd ! - padł rozkaz herszta... Po chwili
tylko on patrzył na dzieło swoje.
Bo napadnięci dzielnie się bili,
o czym świadczyły na ziemi trupy
z jego oddziału. Przeciwko parze !?
Obcy potężny, z wyrazem buty
na twarzy - jej, w ostatnim swym darze
zadał cios łaski, aby nie wpadła
w ręce siepaczy... Herszt siadł na konia...

Ranną rysicę ta sprawa nagła
zastała w kępie krzaków kagonia,
skąd mogła widzieć zdarzenie całe.
Wtem ! Spod namiotu ciche kwilenie...
oraz dwie rączki ujrzała małe
a dalej główka z lekkim krwawieniem.
Chłopczyk był słaby, koło trzech latek.
Zeszła rysica po zboczu stromym...
Spojrzeli w oczy... Złączeni zatem
raną i stratą, czasem minionym...

- Kim jesteś ? - spytała go w myślomowie,
aurę zmieniając na czerwień litą.
- Ja ? - spojrzał smutno. - Niech mi ktoś powie !
Albo mi zwróci matkę zabitą !
Zbladła mu aura, był bardzo słaby.
Nawet myślmowa była cierpieniem.
Serce rysicy już skłonne aby
chować jak własne. - Nazwę imieniem
ciebie Karakal ! Zostań mym synem. -
I osłonięci rannym oparem,
razem odeszli w straszną godzinę,
gdzie rzeczywistość miesza sie z czarem.

    *                     *                        *



Brak komentarzy: